Kapitał ma narodowość!
Przez lata powtarzano w Polsce, że kapitał nie ma narodowości. Powtarzano to niczym zaklęcie nowoczesności, mające przekonać nas, że gospodarka nie zna granic, a pieniądz jest wolny od narodowych tożsamości. Wszystko po to, aby pokazać nam, że postępująca kolonizacja polskiego rynku to normalna sprawa. Nie, to nie jest normalna sprawa.
Kapitał ma narodowość i ma też swoje interesy. Francuzi nie pozwalają, by obce firmy przejmowały ich strategiczne marki. Amerykanie uruchamiają programy patriotyzmu konsumenckiego, by wzmacniać krajowy przemysł. Szwajcarzy kupują wyłącznie to, co szwajcarskie, nawet jeśli droższe. Koreańczycy przez lata używali polityki protekcjonizmu do wzmocnienia swojej branży AGD i RTV, która dziś dostępna jest na całym świecie. A Polacy? Nam przez trzy dekady wmawiano, że nie ma znaczenia, skąd pochodzi właściciel firmy, byleby płacił podatki i tworzył miejsca pracy. Efekt? Polska gospodarka, zamiast być samodzielnym organizmem, w dużej mierze stała się zbiorem peryferyjnych oddziałów i montowni, zależnych od decyzji centrali w innych krajach.
Ta zależność nie ogranicza się do ekonomii. Ona formatuje nasz sposób myślenia. Wystarczy spojrzeć na reklamy, media, kulturę konsumpcji. Zagraniczne koncerny, dysponując nie tylko pieniędzmi, ale i potężnym aparatem komunikacyjnym, wmawiały nam przez lata, że prestiż, jakość i nowoczesność mają obco brzmiące nazwy. Polskie produkty zbyt długo były przedstawiane jako „tanie zamienniki”, a polskie marki – jako coś mniej atrakcyjnego. Z tego powodu wiele polskich marek musi sięgać po sztuczki z obcobrzmiącymi nazwami. Do Polski przenosi się również kulturę krajów zachodu. Widać to po reklamach, w których widzimy mieszane małżeństwa, a nawet wprost postulaty ideologiczne. Takie kampanie prowadziły choćby BNP Paribas czy Coca-cola. To przejaw kolonizacji nie tylko gospodarczej, ale i kulturowej.
I choć badania konsumenckie od lat pokazują, że ponad 60 procent Polaków deklaruje chęć kupowania krajowych towarów, rzeczywistość wygląda inaczej. Kupujemy to, co znane z reklam, a nie to, co polskie. I w tym sensie nasze umysły rzeczywiście zostały sformatowane przez kapitał zagraniczny – nie poprzez przymus, ale przez marketing.
Tymczasem w krajach takich jak Niemcy, Szwajcaria czy Norwegia nikt nie musi tłumaczyć, dlaczego warto wspierać swoje. Tam lojalność gospodarcza to nie frazes, lecz element kultury. Tymczasem u nas nawet samorządy wybierają zagraniczne podmioty do świadczenia usług. Natomiast gdy nadchodzi kryzys i trzeba ograniczyć koszty, nie tnie się centrali w Paryżu, tylko oddział w Krakowie. Nawet jeśli ten oddział jest bardziej dochodowy. Tak działa logika własności – zawsze chroni to, co swoje, co bardziej sprzężone gospodarczo.
Problem w tym, że my przez lata nie mieliśmy czego chronić. Polski kapitał rozwijał się wolno, często w cieniu zagranicznych gigantów, a państwo przez długi czas nie tworzyło mu warunków do konkurowania. Dziś płacimy za to nie tylko ekonomicznie, ale też mentalnie. Nasz stosunek do własnych marek, firm i instytucji jest słabszy niż w krajach Zachodu. Jesteśmy przyzwyczajeni do roli podwykonawców, nie producentów i trendseterów.
Prawdziwy rozwój nie polega na otwieraniu rynku dla wszystkich, ale na budowaniu własnej siły – finansowej, technologicznej i kulturowej. Dopóki nie nauczymy się wspierać swoich firm, dopóty będziemy pozostawać w roli podwykonawców cudzego sukcesu. Dopóki nie zrozumiemy, że każda złotówka wydana na polski produkt to inwestycja w przyszłość naszego kraju, dopóty nasze umysły wciąż będą formatowane przez obcy kapitał.
Przez lata powtarzano w Polsce, że kapitał nie ma narodowości. Powtarzano to niczym zaklęcie nowoczesności, mające przekonać nas, że gospodarka nie zna granic, a pieniądz jest wolny od narodowych tożsamości. Wszystko po to, aby pokazać nam, że postępująca kolonizacja polskiego rynku to normalna sprawa. Nie, to nie jest normalna sprawa.
Kapitał ma narodowość i ma też swoje interesy. Francuzi nie pozwalają, by obce firmy przejmowały ich strategiczne marki. Amerykanie uruchamiają programy patriotyzmu konsumenckiego, by wzmacniać krajowy przemysł. Szwajcarzy kupują wyłącznie to, co szwajcarskie, nawet jeśli droższe. Koreańczycy przez lata używali polityki protekcjonizmu do wzmocnienia swojej branży AGD i RTV, która dziś dostępna jest na całym świecie. A Polacy? Nam przez trzy dekady wmawiano, że nie ma znaczenia, skąd pochodzi właściciel firmy, byleby płacił podatki i tworzył miejsca pracy. Efekt? Polska gospodarka, zamiast być samodzielnym organizmem, w dużej mierze stała się zbiorem peryferyjnych oddziałów i montowni, zależnych od decyzji centrali w innych krajach.
Ta zależność nie ogranicza się do ekonomii. Ona formatuje nasz sposób myślenia. Wystarczy spojrzeć na reklamy, media, kulturę konsumpcji. Zagraniczne koncerny, dysponując nie tylko pieniędzmi, ale i potężnym aparatem komunikacyjnym, wmawiały nam przez lata, że prestiż, jakość i nowoczesność mają obco brzmiące nazwy. Polskie produkty zbyt długo były przedstawiane jako „tanie zamienniki”, a polskie marki – jako coś mniej atrakcyjnego. Z tego powodu wiele polskich marek musi sięgać po sztuczki z obcobrzmiącymi nazwami. Do Polski przenosi się również kulturę krajów zachodu. Widać to po reklamach, w których widzimy mieszane małżeństwa, a nawet wprost postulaty ideologiczne. Takie kampanie prowadziły choćby BNP Paribas czy Coca-cola. To przejaw kolonizacji nie tylko gospodarczej, ale i kulturowej.
I choć badania konsumenckie od lat pokazują, że ponad 60 procent Polaków deklaruje chęć kupowania krajowych towarów, rzeczywistość wygląda inaczej. Kupujemy to, co znane z reklam, a nie to, co polskie. I w tym sensie nasze umysły rzeczywiście zostały sformatowane przez kapitał zagraniczny – nie poprzez przymus, ale przez marketing.
Tymczasem w krajach takich jak Niemcy, Szwajcaria czy Norwegia nikt nie musi tłumaczyć, dlaczego warto wspierać swoje. Tam lojalność gospodarcza to nie frazes, lecz element kultury. Tymczasem u nas nawet samorządy wybierają zagraniczne podmioty do świadczenia usług. Natomiast gdy nadchodzi kryzys i trzeba ograniczyć koszty, nie tnie się centrali w Paryżu, tylko oddział w Krakowie. Nawet jeśli ten oddział jest bardziej dochodowy. Tak działa logika własności – zawsze chroni to, co swoje, co bardziej sprzężone gospodarczo.
Problem w tym, że my przez lata nie mieliśmy czego chronić. Polski kapitał rozwijał się wolno, często w cieniu zagranicznych gigantów, a państwo przez długi czas nie tworzyło mu warunków do konkurowania. Dziś płacimy za to nie tylko ekonomicznie, ale też mentalnie. Nasz stosunek do własnych marek, firm i instytucji jest słabszy niż w krajach Zachodu. Jesteśmy przyzwyczajeni do roli podwykonawców, nie producentów i trendseterów.
Prawdziwy rozwój nie polega na otwieraniu rynku dla wszystkich, ale na budowaniu własnej siły – finansowej, technologicznej i kulturowej. Dopóki nie nauczymy się wspierać swoich firm, dopóty będziemy pozostawać w roli podwykonawców cudzego sukcesu. Dopóki nie zrozumiemy, że każda złotówka wydana na polski produkt to inwestycja w przyszłość naszego kraju, dopóty nasze umysły wciąż będą formatowane przez obcy kapitał.
Kapitał ma narodowość!
Przez lata powtarzano w Polsce, że kapitał nie ma narodowości. Powtarzano to niczym zaklęcie nowoczesności, mające przekonać nas, że gospodarka nie zna granic, a pieniądz jest wolny od narodowych tożsamości. Wszystko po to, aby pokazać nam, że postępująca kolonizacja polskiego rynku to normalna sprawa. Nie, to nie jest normalna sprawa.
Kapitał ma narodowość i ma też swoje interesy. Francuzi nie pozwalają, by obce firmy przejmowały ich strategiczne marki. Amerykanie uruchamiają programy patriotyzmu konsumenckiego, by wzmacniać krajowy przemysł. Szwajcarzy kupują wyłącznie to, co szwajcarskie, nawet jeśli droższe. Koreańczycy przez lata używali polityki protekcjonizmu do wzmocnienia swojej branży AGD i RTV, która dziś dostępna jest na całym świecie. A Polacy? Nam przez trzy dekady wmawiano, że nie ma znaczenia, skąd pochodzi właściciel firmy, byleby płacił podatki i tworzył miejsca pracy. Efekt? Polska gospodarka, zamiast być samodzielnym organizmem, w dużej mierze stała się zbiorem peryferyjnych oddziałów i montowni, zależnych od decyzji centrali w innych krajach.
Ta zależność nie ogranicza się do ekonomii. Ona formatuje nasz sposób myślenia. Wystarczy spojrzeć na reklamy, media, kulturę konsumpcji. Zagraniczne koncerny, dysponując nie tylko pieniędzmi, ale i potężnym aparatem komunikacyjnym, wmawiały nam przez lata, że prestiż, jakość i nowoczesność mają obco brzmiące nazwy. Polskie produkty zbyt długo były przedstawiane jako „tanie zamienniki”, a polskie marki – jako coś mniej atrakcyjnego. Z tego powodu wiele polskich marek musi sięgać po sztuczki z obcobrzmiącymi nazwami. Do Polski przenosi się również kulturę krajów zachodu. Widać to po reklamach, w których widzimy mieszane małżeństwa, a nawet wprost postulaty ideologiczne. Takie kampanie prowadziły choćby BNP Paribas czy Coca-cola. To przejaw kolonizacji nie tylko gospodarczej, ale i kulturowej.
I choć badania konsumenckie od lat pokazują, że ponad 60 procent Polaków deklaruje chęć kupowania krajowych towarów, rzeczywistość wygląda inaczej. Kupujemy to, co znane z reklam, a nie to, co polskie. I w tym sensie nasze umysły rzeczywiście zostały sformatowane przez kapitał zagraniczny – nie poprzez przymus, ale przez marketing.
Tymczasem w krajach takich jak Niemcy, Szwajcaria czy Norwegia nikt nie musi tłumaczyć, dlaczego warto wspierać swoje. Tam lojalność gospodarcza to nie frazes, lecz element kultury. Tymczasem u nas nawet samorządy wybierają zagraniczne podmioty do świadczenia usług. Natomiast gdy nadchodzi kryzys i trzeba ograniczyć koszty, nie tnie się centrali w Paryżu, tylko oddział w Krakowie. Nawet jeśli ten oddział jest bardziej dochodowy. Tak działa logika własności – zawsze chroni to, co swoje, co bardziej sprzężone gospodarczo.
Problem w tym, że my przez lata nie mieliśmy czego chronić. Polski kapitał rozwijał się wolno, często w cieniu zagranicznych gigantów, a państwo przez długi czas nie tworzyło mu warunków do konkurowania. Dziś płacimy za to nie tylko ekonomicznie, ale też mentalnie. Nasz stosunek do własnych marek, firm i instytucji jest słabszy niż w krajach Zachodu. Jesteśmy przyzwyczajeni do roli podwykonawców, nie producentów i trendseterów.
Prawdziwy rozwój nie polega na otwieraniu rynku dla wszystkich, ale na budowaniu własnej siły – finansowej, technologicznej i kulturowej. Dopóki nie nauczymy się wspierać swoich firm, dopóty będziemy pozostawać w roli podwykonawców cudzego sukcesu. Dopóki nie zrozumiemy, że każda złotówka wydana na polski produkt to inwestycja w przyszłość naszego kraju, dopóty nasze umysły wciąż będą formatowane przez obcy kapitał.
·40 Wyświetlenia
·0 Oceny