https://www.facebook.com/photo/?fbid=30704791419136146&set=a.531298580245494
Z krwi zrobili rytuał. Z lęku – religię.
Modlą się do trupa na krzyżu. Codziennie. Z pokorą, ze łzami w oczach, z poczuciem winy. Aż trudno uwierzyć, że nikt nie zapytał: czy to naprawdę ma sens?
Bo to, co wisi nad ołtarzami, to nie miłość, nie nadzieja, nie przebudzenie. To śmierć. Ból. Krew. Tortura. I to właśnie stało się symbolem zbawienia. Przerażające, prawda?
Jezus – jeśli przyjąć, że był – nie był białym Europejczykiem z melancholijnym spojrzeniem, falującymi włosami i wygładzonymi dłońmi. Był buntownikiem. Rewolucjonistą. Ktoś taki dziś miałby bana na Facebooku, łatkę "zagrożenia społecznego" i może nawet celownik na plecach.
A mimo to świat woli jego martwe ciało przybite do desek, niż jego żywą ideę. Bo martwym łatwiej zarządzać. Cierpienie zamieniono w cnotę. Ukrzyżowanie – w rytuał. Miłość – w obowiązek. A wszystko po to, by trzymać ludzi na kolanach. W winie. W poczuciu, że są niczym i muszą się zbawić – przez posłuszeństwo.
Może pora zdjąć tego człowieka z krzyża. Dać mu odpocząć. Pozwolić mu żyć — w nas, a nie na ścianie. Może najwyższy czas przestać klękać przed cierpieniem i zacząć żyć w imię miłości, którą głosił – nie strachu, który po nim został.
Bo prawdziwa duchowość nie rodzi się z krwi. Rodzi się z wolności. I odwagi, by zobaczyć, kto tak naprawdę czerpie z tego, że ty wciąż modlisz się do bólu.
W kościele od dziecka każą nam powtarzać:
„Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina…”
Ale czy ktoś się kiedyś zatrzymał i zapytał: za co ta wina?
Za to, że jesteś człowiekiem? Że masz emocje? Że czasem się pomylisz?
To nie modlitwa. To programowanie.
Powtarzanie „moja wina” to rytuał mentalny. Zakodowanie poczucia winy tak głęboko, że nawet jak już nie wierzysz w instytucję, to i tak wewnętrznie czujesz, że „zrobiłaś coś nie tak”.
Czym jesteś bardziej winna – tym jesteś bardziej posłuszna. Tym bardziej się boisz. Tym łatwiej Ci wmówić, że potrzebujesz zewnętrznego zbawiciela. Że jesteś „grzeszna”, „słaba”, „niedoskonała” – i że sama sobie nie wystarczysz.
To nie ma nic wspólnego z miłością. To tresura ducha.
To Kościół wmawia Ci, że jesteś brudna, żeby mógł potem udawać, że Cię oczyszcza.
I właśnie dlatego tak się boją przebudzonych.
Bo przebudzony człowiek nie da się już upokarzać w imię świętości.
Z krwi zrobili rytuał. Z lęku – religię.
Modlą się do trupa na krzyżu. Codziennie. Z pokorą, ze łzami w oczach, z poczuciem winy. Aż trudno uwierzyć, że nikt nie zapytał: czy to naprawdę ma sens?
Bo to, co wisi nad ołtarzami, to nie miłość, nie nadzieja, nie przebudzenie. To śmierć. Ból. Krew. Tortura. I to właśnie stało się symbolem zbawienia. Przerażające, prawda?
Jezus – jeśli przyjąć, że był – nie był białym Europejczykiem z melancholijnym spojrzeniem, falującymi włosami i wygładzonymi dłońmi. Był buntownikiem. Rewolucjonistą. Ktoś taki dziś miałby bana na Facebooku, łatkę "zagrożenia społecznego" i może nawet celownik na plecach.
A mimo to świat woli jego martwe ciało przybite do desek, niż jego żywą ideę. Bo martwym łatwiej zarządzać. Cierpienie zamieniono w cnotę. Ukrzyżowanie – w rytuał. Miłość – w obowiązek. A wszystko po to, by trzymać ludzi na kolanach. W winie. W poczuciu, że są niczym i muszą się zbawić – przez posłuszeństwo.
Może pora zdjąć tego człowieka z krzyża. Dać mu odpocząć. Pozwolić mu żyć — w nas, a nie na ścianie. Może najwyższy czas przestać klękać przed cierpieniem i zacząć żyć w imię miłości, którą głosił – nie strachu, który po nim został.
Bo prawdziwa duchowość nie rodzi się z krwi. Rodzi się z wolności. I odwagi, by zobaczyć, kto tak naprawdę czerpie z tego, że ty wciąż modlisz się do bólu.
W kościele od dziecka każą nam powtarzać:
„Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina…”
Ale czy ktoś się kiedyś zatrzymał i zapytał: za co ta wina?
Za to, że jesteś człowiekiem? Że masz emocje? Że czasem się pomylisz?
To nie modlitwa. To programowanie.
Powtarzanie „moja wina” to rytuał mentalny. Zakodowanie poczucia winy tak głęboko, że nawet jak już nie wierzysz w instytucję, to i tak wewnętrznie czujesz, że „zrobiłaś coś nie tak”.
Czym jesteś bardziej winna – tym jesteś bardziej posłuszna. Tym bardziej się boisz. Tym łatwiej Ci wmówić, że potrzebujesz zewnętrznego zbawiciela. Że jesteś „grzeszna”, „słaba”, „niedoskonała” – i że sama sobie nie wystarczysz.
To nie ma nic wspólnego z miłością. To tresura ducha.
To Kościół wmawia Ci, że jesteś brudna, żeby mógł potem udawać, że Cię oczyszcza.
I właśnie dlatego tak się boją przebudzonych.
Bo przebudzony człowiek nie da się już upokarzać w imię świętości.
https://www.facebook.com/photo/?fbid=30704791419136146&set=a.531298580245494
Z krwi zrobili rytuał. Z lęku – religię.
Modlą się do trupa na krzyżu. Codziennie. Z pokorą, ze łzami w oczach, z poczuciem winy. Aż trudno uwierzyć, że nikt nie zapytał: czy to naprawdę ma sens?
Bo to, co wisi nad ołtarzami, to nie miłość, nie nadzieja, nie przebudzenie. To śmierć. Ból. Krew. Tortura. I to właśnie stało się symbolem zbawienia. Przerażające, prawda?
Jezus – jeśli przyjąć, że był – nie był białym Europejczykiem z melancholijnym spojrzeniem, falującymi włosami i wygładzonymi dłońmi. Był buntownikiem. Rewolucjonistą. Ktoś taki dziś miałby bana na Facebooku, łatkę "zagrożenia społecznego" i może nawet celownik na plecach.
A mimo to świat woli jego martwe ciało przybite do desek, niż jego żywą ideę. Bo martwym łatwiej zarządzać. Cierpienie zamieniono w cnotę. Ukrzyżowanie – w rytuał. Miłość – w obowiązek. A wszystko po to, by trzymać ludzi na kolanach. W winie. W poczuciu, że są niczym i muszą się zbawić – przez posłuszeństwo.
Może pora zdjąć tego człowieka z krzyża. Dać mu odpocząć. Pozwolić mu żyć — w nas, a nie na ścianie. Może najwyższy czas przestać klękać przed cierpieniem i zacząć żyć w imię miłości, którą głosił – nie strachu, który po nim został.
Bo prawdziwa duchowość nie rodzi się z krwi. Rodzi się z wolności. I odwagi, by zobaczyć, kto tak naprawdę czerpie z tego, że ty wciąż modlisz się do bólu.
W kościele od dziecka każą nam powtarzać:
„Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina…”
Ale czy ktoś się kiedyś zatrzymał i zapytał: za co ta wina?
Za to, że jesteś człowiekiem? Że masz emocje? Że czasem się pomylisz?
To nie modlitwa. To programowanie.
Powtarzanie „moja wina” to rytuał mentalny. Zakodowanie poczucia winy tak głęboko, że nawet jak już nie wierzysz w instytucję, to i tak wewnętrznie czujesz, że „zrobiłaś coś nie tak”.
Czym jesteś bardziej winna – tym jesteś bardziej posłuszna. Tym bardziej się boisz. Tym łatwiej Ci wmówić, że potrzebujesz zewnętrznego zbawiciela. Że jesteś „grzeszna”, „słaba”, „niedoskonała” – i że sama sobie nie wystarczysz.
To nie ma nic wspólnego z miłością. To tresura ducha.
To Kościół wmawia Ci, że jesteś brudna, żeby mógł potem udawać, że Cię oczyszcza.
I właśnie dlatego tak się boją przebudzonych.
Bo przebudzony człowiek nie da się już upokarzać w imię świętości.
·0 Oceny