https://www.facebook.com/photo/?fbid=2924075921104199&set=a.215648185280333
Płakałem po Wojtyle, bo tak mi kazano
Nie wiedziałem, dlaczego płaczę. Miałem kilkanaście lat, może mniej. Na ekranie – stara twarz, nieboszczyk z krzyżem, którego wszyscy mieli czcić, nawet jak jeszcze nie zdążył wystygnąć. W oknach – świeczki. W kościele – mokre chusteczki i nienawiść do tych, którzy nie uklęknęli. W telewizji – nekroorgazm narodowy. W szkole – minuta ciszy, lekcja religii, kartkówka z życia papieża jak z matematyki. W domu – groźba zawstydzenia. A na ulicy? Ludzie w tłumie, płaczący na pokaz. Czasem szczerze, ale często po prostu „bo trzeba”. Bo wypada. Bo tak się robi. Więc płakałem. Płakałem, bo byłem dzieckiem. Bo miałem przed sobą dorosłych, którzy traktowali smutek jak patriotyczny obowiązek. Bo nie wypadało być obojętnym. Bo obojętność to była zdrada – jakbyś opluł orła na godle. Bo to nie był człowiek – to był mit. Świętość w bieli. A dziecko nie ma prawa nie wierzyć w świętości.
Nie miałem wtedy pojęcia, że nie musiałem. Nie rozumiałem, że uczestniczę w masowym teatrze żałoby, gdzie emocje były przymusem, a łzy walutą narodowej tożsamości. Dziś już rozumiem. I mam w sobie wściekłość – na tamtą Polskę, na tamtych dorosłych, na siebie, dziecko wtłoczone w tę religijno-patriotyczną sztancę. Bo Wojtyła nie był żadnym świętym. Był wielką białą zasłoną, pod którą Kościół bezkarnie krzywdził dzieci. Był człowiekiem, który nie tylko wiedział o systemowej pedofilii w Kościele, ale ją tuszował. Ukrywał sprawców. Chronił oprawców. Uciszał ofiary. Zamykał usta księżom, którzy chcieli mówić. Nie był pasterzem. Był zarządcą piekła z marmuru i złota. Nie był autorytetem. Był murem, za którym odbywały się gwałty. Nie był obrońcą życia. Był katem sumienia. Kobietom odmawiał prawa do decyzji, wspierał reżimy, flirtował z fundamentalizmem. Ale w Polsce nie wypadało go krytykować. Nie wypada nadal. Bo tu krytyka Kościoła to bluźnierstwo, a bluźnierstwo to zdrada. A zdradziec w Polsce to najgorszy z możliwych tytułów.
Bo Polska nie zna sprzeciwu wobec świętości. Tu od dziecka uczą cię, że masz wierzyć. Bezwarunkowo. Nawet wtedy, gdy widzisz zło. Masz odwrócić wzrok. Milczeć. Pochylić głowę. A jak nie – to jesteś wrogiem. Wiara nie jest tu wyborem. To kij w rękach władzy. To kaganiec dla myślących. To paralizator, którym paraliżuje się każde pytanie, każdy bunt, każdy gniew. W tym kraju dzieci się nie chroni. Dzieci się tresuje. Uczy się posłuszeństwa, nie odwagi. Milczenia, nie sprzeciwu.
I kiedy przyszła śmierć papieża Franciszka – nie zapłakałem. Bo nie miałem już tej samej niewinności. Franciszek miał być nowym początkiem. Tak mówili. Że biedny. Że inny. Że w butach z second-handu, że nie mieszka w pałacu, że mówi „dobry wieczór” zamiast cytować łacinę. Wielu się na to nabrało. Nawet ja. Przez moment. Miał być świeżym oddechem dla umierającego koncernu religijnej przemocy. Miał być świtem w nocy Watykanu. Miał rozbroić bombę milczenia. Ale nie był. Nie rozbroił nic. Tylko zamalował napis „NIEBEZPIECZEŃSTWO” pastelową farbą. Był jak kolorowy plakat na rzeźni. Jak uśmiech na twarzy grabarza. Jak uroczy dziadek, który tuli cię do piersi i szeptem mówi: „Ale nic nie mów mamusi, dobrze?”
Bo Franciszek, choć mówił inaczej, robił to samo. Nie rozliczył Kościoła z gwałtów. Nie oddał sprawiedliwości ofiarom. Nie rozwalił struktury milczenia. Nadal chronił zbrodniarzy. Nadal udawał, że to jednostkowe przypadki. Nadal uznawał kobiety za bierne tło boskiego spektaklu. Nadal mówił, że homoseksualność to „problem duszpasterski”. Nadal wbijał dzieciom do głów poczucie winy i grzechu. Nie był rewolucją. Był lepiej ubraną kontynuacją.
Nie płakałem. Bo po hipokrycie nie będę płakać. Bo mam w sobie furię. Furię dziecka, któremu kazano płakać za mężczyzną, który chronił gwałcicieli. Furię dorosłego, który widzi, że wciąż każe się dzieciom klękać przed złamanym systemem. Furię człowieka, który miał wierzyć, że Franciszek coś zmieni – a dostał tylko lepiej opakowane kłamstwo.
Nie każda śmierć zasługuje na żałobę. Są takie, po których trzeba wstać i splunąć. Nie na człowieka. Na system. Na milczenie. Na ślepotę, która pozwalała na zbrodnię w imię Boga.
Nie musisz już płakać. Nie daj sobie wmówić, że to twoje łzy są obowiązkiem. W tej Polsce, w tym Kościele, w tej chorej mitologii – jedynym obowiązkiem jest prawda. Nawet jeśli boli. Nawet jeśli jest brudna, brutalna i krzycząca.
A prawda jest taka: płakałem, bo mi kazano. Teraz nikt już mi nie każe. Więc krzyczę.
Płakałem po Wojtyle, bo tak mi kazano
Nie wiedziałem, dlaczego płaczę. Miałem kilkanaście lat, może mniej. Na ekranie – stara twarz, nieboszczyk z krzyżem, którego wszyscy mieli czcić, nawet jak jeszcze nie zdążył wystygnąć. W oknach – świeczki. W kościele – mokre chusteczki i nienawiść do tych, którzy nie uklęknęli. W telewizji – nekroorgazm narodowy. W szkole – minuta ciszy, lekcja religii, kartkówka z życia papieża jak z matematyki. W domu – groźba zawstydzenia. A na ulicy? Ludzie w tłumie, płaczący na pokaz. Czasem szczerze, ale często po prostu „bo trzeba”. Bo wypada. Bo tak się robi. Więc płakałem. Płakałem, bo byłem dzieckiem. Bo miałem przed sobą dorosłych, którzy traktowali smutek jak patriotyczny obowiązek. Bo nie wypadało być obojętnym. Bo obojętność to była zdrada – jakbyś opluł orła na godle. Bo to nie był człowiek – to był mit. Świętość w bieli. A dziecko nie ma prawa nie wierzyć w świętości.
Nie miałem wtedy pojęcia, że nie musiałem. Nie rozumiałem, że uczestniczę w masowym teatrze żałoby, gdzie emocje były przymusem, a łzy walutą narodowej tożsamości. Dziś już rozumiem. I mam w sobie wściekłość – na tamtą Polskę, na tamtych dorosłych, na siebie, dziecko wtłoczone w tę religijno-patriotyczną sztancę. Bo Wojtyła nie był żadnym świętym. Był wielką białą zasłoną, pod którą Kościół bezkarnie krzywdził dzieci. Był człowiekiem, który nie tylko wiedział o systemowej pedofilii w Kościele, ale ją tuszował. Ukrywał sprawców. Chronił oprawców. Uciszał ofiary. Zamykał usta księżom, którzy chcieli mówić. Nie był pasterzem. Był zarządcą piekła z marmuru i złota. Nie był autorytetem. Był murem, za którym odbywały się gwałty. Nie był obrońcą życia. Był katem sumienia. Kobietom odmawiał prawa do decyzji, wspierał reżimy, flirtował z fundamentalizmem. Ale w Polsce nie wypadało go krytykować. Nie wypada nadal. Bo tu krytyka Kościoła to bluźnierstwo, a bluźnierstwo to zdrada. A zdradziec w Polsce to najgorszy z możliwych tytułów.
Bo Polska nie zna sprzeciwu wobec świętości. Tu od dziecka uczą cię, że masz wierzyć. Bezwarunkowo. Nawet wtedy, gdy widzisz zło. Masz odwrócić wzrok. Milczeć. Pochylić głowę. A jak nie – to jesteś wrogiem. Wiara nie jest tu wyborem. To kij w rękach władzy. To kaganiec dla myślących. To paralizator, którym paraliżuje się każde pytanie, każdy bunt, każdy gniew. W tym kraju dzieci się nie chroni. Dzieci się tresuje. Uczy się posłuszeństwa, nie odwagi. Milczenia, nie sprzeciwu.
I kiedy przyszła śmierć papieża Franciszka – nie zapłakałem. Bo nie miałem już tej samej niewinności. Franciszek miał być nowym początkiem. Tak mówili. Że biedny. Że inny. Że w butach z second-handu, że nie mieszka w pałacu, że mówi „dobry wieczór” zamiast cytować łacinę. Wielu się na to nabrało. Nawet ja. Przez moment. Miał być świeżym oddechem dla umierającego koncernu religijnej przemocy. Miał być świtem w nocy Watykanu. Miał rozbroić bombę milczenia. Ale nie był. Nie rozbroił nic. Tylko zamalował napis „NIEBEZPIECZEŃSTWO” pastelową farbą. Był jak kolorowy plakat na rzeźni. Jak uśmiech na twarzy grabarza. Jak uroczy dziadek, który tuli cię do piersi i szeptem mówi: „Ale nic nie mów mamusi, dobrze?”
Bo Franciszek, choć mówił inaczej, robił to samo. Nie rozliczył Kościoła z gwałtów. Nie oddał sprawiedliwości ofiarom. Nie rozwalił struktury milczenia. Nadal chronił zbrodniarzy. Nadal udawał, że to jednostkowe przypadki. Nadal uznawał kobiety za bierne tło boskiego spektaklu. Nadal mówił, że homoseksualność to „problem duszpasterski”. Nadal wbijał dzieciom do głów poczucie winy i grzechu. Nie był rewolucją. Był lepiej ubraną kontynuacją.
Nie płakałem. Bo po hipokrycie nie będę płakać. Bo mam w sobie furię. Furię dziecka, któremu kazano płakać za mężczyzną, który chronił gwałcicieli. Furię dorosłego, który widzi, że wciąż każe się dzieciom klękać przed złamanym systemem. Furię człowieka, który miał wierzyć, że Franciszek coś zmieni – a dostał tylko lepiej opakowane kłamstwo.
Nie każda śmierć zasługuje na żałobę. Są takie, po których trzeba wstać i splunąć. Nie na człowieka. Na system. Na milczenie. Na ślepotę, która pozwalała na zbrodnię w imię Boga.
Nie musisz już płakać. Nie daj sobie wmówić, że to twoje łzy są obowiązkiem. W tej Polsce, w tym Kościele, w tej chorej mitologii – jedynym obowiązkiem jest prawda. Nawet jeśli boli. Nawet jeśli jest brudna, brutalna i krzycząca.
A prawda jest taka: płakałem, bo mi kazano. Teraz nikt już mi nie każe. Więc krzyczę.
https://www.facebook.com/photo/?fbid=2924075921104199&set=a.215648185280333
Płakałem po Wojtyle, bo tak mi kazano
Nie wiedziałem, dlaczego płaczę. Miałem kilkanaście lat, może mniej. Na ekranie – stara twarz, nieboszczyk z krzyżem, którego wszyscy mieli czcić, nawet jak jeszcze nie zdążył wystygnąć. W oknach – świeczki. W kościele – mokre chusteczki i nienawiść do tych, którzy nie uklęknęli. W telewizji – nekroorgazm narodowy. W szkole – minuta ciszy, lekcja religii, kartkówka z życia papieża jak z matematyki. W domu – groźba zawstydzenia. A na ulicy? Ludzie w tłumie, płaczący na pokaz. Czasem szczerze, ale często po prostu „bo trzeba”. Bo wypada. Bo tak się robi. Więc płakałem. Płakałem, bo byłem dzieckiem. Bo miałem przed sobą dorosłych, którzy traktowali smutek jak patriotyczny obowiązek. Bo nie wypadało być obojętnym. Bo obojętność to była zdrada – jakbyś opluł orła na godle. Bo to nie był człowiek – to był mit. Świętość w bieli. A dziecko nie ma prawa nie wierzyć w świętości.
Nie miałem wtedy pojęcia, że nie musiałem. Nie rozumiałem, że uczestniczę w masowym teatrze żałoby, gdzie emocje były przymusem, a łzy walutą narodowej tożsamości. Dziś już rozumiem. I mam w sobie wściekłość – na tamtą Polskę, na tamtych dorosłych, na siebie, dziecko wtłoczone w tę religijno-patriotyczną sztancę. Bo Wojtyła nie był żadnym świętym. Był wielką białą zasłoną, pod którą Kościół bezkarnie krzywdził dzieci. Był człowiekiem, który nie tylko wiedział o systemowej pedofilii w Kościele, ale ją tuszował. Ukrywał sprawców. Chronił oprawców. Uciszał ofiary. Zamykał usta księżom, którzy chcieli mówić. Nie był pasterzem. Był zarządcą piekła z marmuru i złota. Nie był autorytetem. Był murem, za którym odbywały się gwałty. Nie był obrońcą życia. Był katem sumienia. Kobietom odmawiał prawa do decyzji, wspierał reżimy, flirtował z fundamentalizmem. Ale w Polsce nie wypadało go krytykować. Nie wypada nadal. Bo tu krytyka Kościoła to bluźnierstwo, a bluźnierstwo to zdrada. A zdradziec w Polsce to najgorszy z możliwych tytułów.
Bo Polska nie zna sprzeciwu wobec świętości. Tu od dziecka uczą cię, że masz wierzyć. Bezwarunkowo. Nawet wtedy, gdy widzisz zło. Masz odwrócić wzrok. Milczeć. Pochylić głowę. A jak nie – to jesteś wrogiem. Wiara nie jest tu wyborem. To kij w rękach władzy. To kaganiec dla myślących. To paralizator, którym paraliżuje się każde pytanie, każdy bunt, każdy gniew. W tym kraju dzieci się nie chroni. Dzieci się tresuje. Uczy się posłuszeństwa, nie odwagi. Milczenia, nie sprzeciwu.
I kiedy przyszła śmierć papieża Franciszka – nie zapłakałem. Bo nie miałem już tej samej niewinności. Franciszek miał być nowym początkiem. Tak mówili. Że biedny. Że inny. Że w butach z second-handu, że nie mieszka w pałacu, że mówi „dobry wieczór” zamiast cytować łacinę. Wielu się na to nabrało. Nawet ja. Przez moment. Miał być świeżym oddechem dla umierającego koncernu religijnej przemocy. Miał być świtem w nocy Watykanu. Miał rozbroić bombę milczenia. Ale nie był. Nie rozbroił nic. Tylko zamalował napis „NIEBEZPIECZEŃSTWO” pastelową farbą. Był jak kolorowy plakat na rzeźni. Jak uśmiech na twarzy grabarza. Jak uroczy dziadek, który tuli cię do piersi i szeptem mówi: „Ale nic nie mów mamusi, dobrze?”
Bo Franciszek, choć mówił inaczej, robił to samo. Nie rozliczył Kościoła z gwałtów. Nie oddał sprawiedliwości ofiarom. Nie rozwalił struktury milczenia. Nadal chronił zbrodniarzy. Nadal udawał, że to jednostkowe przypadki. Nadal uznawał kobiety za bierne tło boskiego spektaklu. Nadal mówił, że homoseksualność to „problem duszpasterski”. Nadal wbijał dzieciom do głów poczucie winy i grzechu. Nie był rewolucją. Był lepiej ubraną kontynuacją.
Nie płakałem. Bo po hipokrycie nie będę płakać. Bo mam w sobie furię. Furię dziecka, któremu kazano płakać za mężczyzną, który chronił gwałcicieli. Furię dorosłego, który widzi, że wciąż każe się dzieciom klękać przed złamanym systemem. Furię człowieka, który miał wierzyć, że Franciszek coś zmieni – a dostał tylko lepiej opakowane kłamstwo.
Nie każda śmierć zasługuje na żałobę. Są takie, po których trzeba wstać i splunąć. Nie na człowieka. Na system. Na milczenie. Na ślepotę, która pozwalała na zbrodnię w imię Boga.
Nie musisz już płakać. Nie daj sobie wmówić, że to twoje łzy są obowiązkiem. W tej Polsce, w tym Kościele, w tej chorej mitologii – jedynym obowiązkiem jest prawda. Nawet jeśli boli. Nawet jeśli jest brudna, brutalna i krzycząca.
A prawda jest taka: płakałem, bo mi kazano. Teraz nikt już mi nie każe. Więc krzyczę.
·51 Wyświetlenia
·0 Oceny